Recenzja filmu

Ferrari (2023)
Michael Mann
Adam Driver
Penélope Cruz

Manneryzm

Leży przede wszystkim dramaturgia: postacie i wątki znikają, by powrócić niespodziewanie pół filmu później, gubią się ciągi przyczynowo-skutkowe między fabularnymi faktami i blaknie narracyjna
Manneryzm
Michael Mann nakręcił w swoim czasie jedną z najlepszych scen jazdy samochodem. Kto widział wyprodukowany przez Manna pilotowy odcinek "Policjantów z Miami", ten pamięta. Crockett i Tubbs wsiadają do swojego kabrioletu i ruszają w miasto przy dźwiękach "In the Air Tonight" Phila Collinsa. Metropolia nocą, zafrasowani maczo, malownicze refleksy światła na wypolerowanej masce. Model auta? Ferrari Daytona Spyder. Bingo. Wydawać by się mogło, że Mann to właściwy człowiek, by opowiedzieć historię nazwiska, które ozdobiło tak pięknie sfilmowaną przez niego karoserię. Tym bardziej kiedy w roli głównej obsadza prawdziwego Drivera. Co mogło pójść nie tak?

 


Na plus trzeba policzyć Mannowi, że nie bawi się w biografistykę typu "wypis faktów z Wikipedii". Już w "Alim" inscenizował jedynie fragment życiorysu swojego bohatera. W "Ferrarim" patrzy jeszcze wężej, pars pro toto. Oglądamy w zasadzie jedno lato z życia tytułowego bohatera: moment, w którym zbiegają się dotychczasowe wątki jego kariery i w którym redefiniuje się jego przyszłość. 

Osią fabuły są dwa konflikty: zawodowy i osobisty. Pierwszy to rywalizacja Ferrariego z jego największym konkurentem, Maseratim: wyścig o utrzymanie rekordu szybkości i pozycji biznesowej. Drugi to dylemat sercowy. Enzo Ferrari (Adam Driver) tkwi w rozkroku między dwiema kobietami. Z żoną Laurą (Penélope Cruz) łączy go wspólna historia, wspólne interesy i wspólna żałoba po zmarłym synu. Z kochanką Liną (Shailene Woodley) spłodził już nowego potomka, ale zwleka z ujawnieniem tego faktu przed żoną. Nie chce bowiem zaburzyć zasklepionego przez lata delikatnego balansu. A może po prostu tchórzy? Na pozór twardy i bezkompromisowy człowiek interesu w domu odsłania twarz hamletyzującego melancholika. Klasyczny Mannowski bohater: nieprzenikniony maczo z miękkim podbrzuszem, tragicznie rozdarty między pracą a kobietą.



Jeśli brzmi to cokolwiek operowo, to takie właśnie jest. Włoskość zobowiązuje. Pochód amerykańskich aktorów heroicznie walczy tu z akcentem, a Mann idzie w patos à la italiani. W jednej z sekwencji montuje równolegle mszę w kościele z torem wyścigowym, portretując bizantyjsko-konserwatywny system wartości: bóg, motor, ojczyzna. Niestety, podniosły ton się nie udziela, wyższy reżyserski bieg nie chce jakoś wskoczyć. Kiedyś Mann potrafił malować kamerą wielkomiejski spleen "Gorączki". Kiedyś z burzowych chmur na horyzoncie robił emanację zszarganej psychiki bohaterów "Miami Vice". Chwytał w kadrze Piękno i Wzniosłość – z patosem, ale nie patetycznie (a już na pewno nie pathetic). Dzisiaj kręci zaś włoskie kino papy: teatrzyk tanich peruk, melodramatycznych emocji i telewizyjnych zdjęć w mdło oświetlonej scenografii (stojący za kamerą etatowy Fincherysta Erik Messerchsmidt niech lepiej trzyma się Finchera).     
 
"Ferrari" nie broni się też jako kino samochodowe. Żeby zapędzić widza na krawędź fotela, trzeba najpierw wyjaśnić mu, dokąd i po co jedziemy, a potem ładnie to opowiedzieć. Mann przegrywa oba wyścigi. Stawka w sekwencjach wyścigowych jest mętna, charaktery kierowców ledwo nakreślone (główna cecha postaci Patricka Dempseya to siwizna), a aspekt widowiskowy zupełnie niewidowiskowy. Kiedy jeden z samochodów się rozbija, okiem nieuzbrojonym widać, że za kierownicą siedzi kukła. Kiedy jeden z kierowców w tragicznym wypadku kosi cały rząd widzów, Mann z głupia frant włącza tryb gore i rozrzuca w kadrze cyfrowe kikuty. "Kukły i kikuty", dobry alternatywny tytuł filmu. 


Dałoby się pewnie machnąć na to wszystko ręką – gdyby dowiózł sam bohater. Mann nie potrafi jednak pokazać, czemu Enzo Ferrari miałby nas przejąć. Leży przede wszystkim dramaturgia: postacie i wątki znikają, by powrócić niespodziewanie pół filmu później, gubią się ciągi przyczynowo-skutkowe między fabularnymi faktami i blaknie narracyjna ścieżka głównego bohatera. Cośtam poczucie winy, cośtam mommy issues, cośtam męskość. Skutek jest taki, że Adam Driver gra puste manieryzmy nijak nie sumujące się w osobę z krwi i kości. Enzo Ferrari to rola, która grozi wręcz dekonstrukcją całego jego emploi, rozbiciem imponującego dorobku na zbiór pustych aktorskich znaków. Driver znów krzyczy na żonę jak w "Historii małżeńskiej", znów rozmawia ze zmarłym krewnym jak w "Przebudzeniu Mocy", znów jest Włochem jak w "Domu Gucci". Tylko tym razem nie bardzo jest postacią. 

Ale nikt nie wychodzi z tej przygody obronną ręką. Z lewej strofuje Drivera Penélope Cruz w stereotypowej roli krzykliwej matrony, z prawej tuli się do niego Shailene Woodley w jeszcze bardziej stereotypowej roli wiernej kapłanki domowego ogniska… Mann po prostu przelewa z pustego w próżne. "Ferrari" to film dziwnie niedzisiejszy, dziwnie nieskupiony, dziwnie nie-wiadomo-o-czym, choć wciąż wyczuwalnie Mannowski. Trzeba to chyba nazwać smutnym wariantem tak zwanego "późnego stylu". Stary mistrz odruchowo powtarza swoje autorskie gesty, ale zwyczajnie jedzie na oparach.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones